Długo się zastanawiałem, czy w ogóle o tym napisać. Jedyne, co mnie ostatecznie do tego przekonało, to wrodzona ciekawość do eksperymentowania i głębokiej analizy. Nie mam ochoty na powtórkę z zamykania swojego fan page’a. Ale chętnie wrócę do tego wpisu za rok, za dwa (a może wcale nie wrócę) i sprawdzę, czy się bezczelnie myliłem.
Tymczasem (skoro już tu jesteś) przejdźmy do sedna sprawy.
Facebook zabija frajdę z blogowania
Rok temu, a może nawet dawniej, któryś z blogerów (no zabijcie mnie, ale nie pamiętam, który dokładnie) rozpoczął dyskusję o tym, że Facebook odbiera przyjemność z blogowania.
Moja reakcja? Buahahaha! Że co? Przecież Facebook (a teraz Instagram) to świetne, naturalne rozszerzenie bloga, dzięki któremu pozyskuję czasami połowę ruchu i utrzymuję stały kontakt z ludźmi, marnującymi kilka minut cennego życia na czytanie moich nędznych wypocin. Wówczas ani przez chwilę nie czułem, że Facebook mi coś odbiera z blogowania.
Dziś na własnej skórze zaczynam rozumieć, jak Facebook stają się dla bloga nowego rodzaju nowotworem, który powoli zabija.
Kiedy nie ma mnie tu (a między nowym a ostatnim wpisem mija czasem tydzień), jestem aktywny na Facebooku. Często łatwiej jest wystukać 2-3 zdania, wrzucić fotę, skomentować, niż rozpisywać się na blogu. To rozleniwia, to opóźnia narodziny tematów, które mam od dawna w szkicach. To w końcu zabija całego bloga.
Jasne, rozwiązaniem jest złapanie odpowiedniego balansu. Ale w dobie skondensowanych wiadomości, pokolenia tl;dr, operowania memami, emotami, rosnącej konsumpcji krótkich form wideo, blogi w takiej formie, jaką znaliśmy dotychczas, na pewno skonają. Prędzej czy później, ale pójdą do piachu.
Perfekcyjny pan bloger
Druga rzecz to już absolutnie moja, prywatna sprawa. Może się to kiedyś zmieni, choć znając siebie, pewnie nie prędko.
Należę do tego rodzaju ludzi, którym zaproponowanie wykonania za pieniądze czegoś beznadziejnego, słabego i nudnego skończyłoby się szczerym wyznaniem: sorry, nie wiem jak to się robi, nie potrafię, nie wezmę tego zlecenia.
Perfekcyjność jest zabójcza. Nie tylko dla ilości i nie tylko dla bloga.
Stawiasz sobie wysokie wymagania, masz wyrafinowany gust, nie akceptujesz bylejakości. To nigdy nie spowoduje, że będę pisał częściej, że wypuszczę tu byle co w ramach blogowego zapychacza, bo przez tydzień nic się nie działo. Zapychacze to dla mnie zawsze oznaka kompromisów, słabości, a tego nigdy nie lubiłem.
Nie brakuje mi pomysłów na wpisy, ale od zawsze wyznawałem zasadę, że najlepsi blogerzy nie piszą zbyt często.
Oczywiście, strategia kreowania bloga jako rytuału (wpisik do kawusi, wpisik do obiadku, kolacyjki, meczyku czy nawet relacja live – tak, już wiecie o kim mówię?) nie jest zła. To samo robią wielkie koncerny z segmentu FMCG, próbując wytworzyć w nas pewne rytualne zachowania i wpisać w nie swoje produkty i usługi (picie kawy, mycie zębów, depilacja, rozrywka, etc.) click this.
Tyle że w przypadku „codziennych” blogerów z czasem coraz mniej cenisz ich wpisy. Im czegoś więcej, im bardziej dostępne, tym mniejszą ma dla ciebie wartość (porównaj: jak bardzo cenisz wodę, kiedy dzieli ciebie 5 m od kuchennego kranu, a jak bardzo, kiedy masz w manierce 0,5 l. na pustyni bez szans na szybkie uzupełnienie zapasów?).
No właśnie, to jest ten rodzaj dylematów. Jeśli chcesz być dobrym, wpływowym blogerem, nie możesz się skupiać tylko na blogu. Musisz wychodzić poza niego. Z drugiej strony to jednak coś, czemu w ogóle możesz zawdzięczać swój mały (a czasem większy) sukces.
A może to też moment, w którym (pomimo silnej samoświadomości i jasnych celów) powinienem posłuchać tych tracących cenny czas na dotarcie do końca wpisu? Napiszcie w komentarzach (tu czy na Fejsie), gdzie wg Was leży idealny środek? Jak postrzegacie codziennych blogerów, a jak tych mniej lub bardziej okazjonalnych? Chętnie poczytam wasze opinie.
No dobra, to ja powiem tak, w kwietniu podjęłam męską decyzję, żeby pożegnać się z nędznych bloggerem i zrobić coś swojego. Decyzja ta połączyła się także z tym, żeby publikować codziennie i tak też się działo praktycznie przez bite dwa miesiące (z hakiem). Był to w zasadzie mój niecny plan, który miał skłonić czytelników do regularnych wejść. Logiczne, no nie? I wcale nie uważam, że robiłam coś, żeby zapchać dziurę, ale jakiś czas temu zauważyłam, że wejścia na poszczególne posty się zmniejszyły, postanowiłam więc publikować rzadziej (chociaż pomysłów nadal bez liku). Tak jak piszesz – czasami to blog stawał się moim Panem, a nie ja jego wszechpanią.
I coś w tym jest, co piszesz – sama przestałam doceniać moje posty, więc dlaczego mieliby je doceniać moi Czytelnicy?!
No, ale jednak codzienna pisanina swoje zrobiła i myślę, że to był dobry pomysł. Teraz wiem, że mogę przystopować. 🙂
Ja też nie lubię skrajności. Kiedy widzę blogerów (często na samym starcie) piszących codziennie, albo co drugi dzień, to z jednej strony doceniam determinację, niezliczoną ilość pomysłów na temat, ale z drugiej strony maszyneria mnie odrzuca. Zawsze traktowałem bloga jako miejsce do szerszej wypowiedzi, poukładanej, której poświęcę trochę czasu, powciskam „backspace”, dogonię myśli, pozmieniam bez pośpiechu.
Ja wciąż mam mieszane uczucia. Zaczynałam pisać pół roku temu, założenie było proste – piszę codziennie, bo: a) lubię. b) umiem. c) chcę wyrobić w czytelnikach nawyk zaglądania do mnie każdego dnia. I o ile sprawdzało się to, gdy siedziałam na końcu świata, w dziurze zabitej dechami, dzieląc życie na bieganie i pieczenie ciasteczek, o tyle w momencie powrotu do miasta i pracy okazało się, że to boli. Czasem nie masz siły, czasem, zwyczajnie, ochoty. A jednocześnie do wielu blogów straciłam serce, bo odwiedzałam je codziennie, czasem nawet tygodniami, a na nich wiał tylko halny. Może pisanie co 2-3 dni to taki złoty środek? Może faktycznie nie częstotliwość jest ważna, a jakość? Ale tym sposobem możemy zacząć pisać raz w miesiącu, bo przecież ten cholerny perfekcjonizm nie da nam spać po nocach. Tym bardziej czekam, aż wymyślisz jakieś sensowne wyjście. Bo wymyślisz, prawda?
Czy wymyślę? Ech, i znowu wszystko na moich barkach 😉
Myślę podobnie (z autopsji zwłaszcza), że dobrym optimum są 2-3 wpisy tygodniowo, względnie 8-10 miesięcznie. Bez napinki, z jakimś harmonogramem. Ale to jest znów wrzucanie się w jakieś ramy, które też odbierają przyjemność, a Fejs nadal kusi. Uwielbiam spontaniczne wpisy, ale tu też trzeba mieć odpowiednie wyczucie miejsca i czasu. Inna rzecz, że ludzi chętnych do konsumpcji dłuższej formy tekstowej nie będzie przybywać. Można rozwijać bloga, można przyciągać więcej czytelników, ale trendy (insta, snapchat, wideo) są powolnym zabójcą takiej formy bloga, jakiego znamy dotychczas.
Ja nie mam bloga, probowalam zalozyc, ale wlasnie to mnie odrzucilo, jak czesto pisac, czy w ogole warto, kto to chce czytac. Niestety nie mam talentu do pisania, a swoimi dziecmi nie chce na lewo i prawo zapychac internetu. Za to jestem czytelnikiem. Ot po prostu lubie czytac. Najbardziej ksiazki, jakie to niewazne. Ale posiadajac dzieci nie zawsze mam czas, aby moc regularnie sobie przysiasc. Czas mam, ale sily niekiedy juz nie starczy, umysl pracuje za wolno, dlatego czytanie blogow to taka odskocznia. Oczywiscie nie zawsze trafi sie ten, ktory sie pokocha od pierwszego wersu, niekiedy nie daje drugiej szansy, bo jest ich za duzo i jesli sie nie przebijesz od razu to no coz nie moja wina, moze przez przypadek trafie drugi raz. Za to jak sie spodobasz to czytuje, nie zawsze regularnie, niekiedy wszystkie posty jednego wieczoru, aby nadrobic, niekiedy regularnie codziennie. Zalezy od czasu. Jak dla mnie nie trzeba pisac codziennie, oczywiscie raz na miesiac to tez rzadne rozwiazanie, bo zwyczajnie zapomne. Raz na tydzien to fajny czas, jak sie od czasu do czasu trafi dwa to tez super. Czesto likwiduje fan page kiedy na sile dodaje sie informacje z minuty wczesniej, co jadlem, co pilem, niby mi to nie przeszkadza, ale wole jednak cos konkretnego poczytac. Wole jakies wyzwanie, jakies dobre pytanie, posmiac sie, cos z dystansem lub na powaznie. To oczekuje od bloga, od osoby prywatnej nie oczekuje nic i na swoim facebooku moze pisac co minuta jakie ogorki wlasnie robi. Bo w sumie sama sie godze na osoby prywatne tak, ze nie moge narzekac. Dlatego lubie te rozgraniczenia fan page bloga, a osoba prywatna. Jako czytelnik wole dobry tekst rzadziej niz cokolwiek ciagle. Tak to chyba tez jest z ksiazkami i filmami, jesli cos odnioslo sukces to niekoniecznie nastepna publikacja czy produkcja odniesie taki sam, lepiej niekiedy popracowac nad czyms. Moze to dobra analogia, moze nie.
Pozdrawiam Edyta
@Edyta, dzięki za rozbudowaną wypowiedź i potok przemyśleń 🙂
Tekst to nie grafika. Jakości nie widać na pierwszy rzut oka. Jednak czuć ją w każdym przeczytanym słowie.
Kiedy od pierwszej litery nagłówka do ostatniej kropki dzieli Cię ułamek sekundy, wtedy wiesz, że ktoś pisząc tekst, zostawił w nim cząstkę siebie.
Są ludzie, którzy wypluwają z siebie 100 słów na minutę i tacy, którzy nad każdym wypowiedzianym słowem zastanawiają się przez 100 minut.
Ci pierwsi mają tysiące wpisów i tyle samo fanów. Są jak komedia romantyczna, którą miło obejrzeć po ciężkim dniu pracy. Każdy to lubi.
Ci drudzy mają mniej wpisów i mniej fanów. Mają jednak coś, czego Ci pierwsi nigdy nie doświadczą.
Bo jakość, tak jak lojalność, nie jest dla każdego.
Karol, trafiłeś w samo sedno!
A tak w ogóle, świetny tekst (choć nie wiem, czy wciąż aktualny zważając na teorię Jasona Hunta o Social Mediach) 😉
Niemniej jednak, od początku bloga wyrzucam sobie, że piszę raz w tygodniu (góra dwa razy) a bywały też przerwy dwutygodniowe, gdy wyjeżdżałam na dłużej (taka praca). I o dziwo, nie malały mi statystyki, a wręcz przeciwnie rosły, nawet gdy mnie nie było.
NIe umiem pisać „zapchajdziur”, nad jednym tekstem siedzę wiele godzin i choć pomysłów do zrealizowania mam dziesiątki, to ten cholerny perfekcjonizm nie pozwala mi ich spłycić. A kiczu nie wrzucę, choćby mnie chcieli pokroić 😉
howgh!
Cześć Aniu, tak nadal aktualny, bo ja się wciąż z tym dylematem siłuję, a Dżejsona zostawmy w spokoju – nie ta skala blogowania, nie te cele, nie te osiągnięcia. Tego nie da się porównać 1 do 1. Ale jest tak, jak piszesz. Wcale brak aktywności nie powoduje dramatycznego spadku odwiedzin, choć jest coś w obiegowej opinii, że najlepsi blogerzy przyzwyczajają swoich czytelników do regularnych powrotów. Dokładnie tak, jak marki do rytuałów (kawa, herbata, coke, etc.). Najważniejsze jednak, by choć w jednym kanale pozostać w stałym kontakcie (insta, fb, vlog), nawet jeśli długo nie piszesz.
Bardzo fajny tekst. I dużo w nim prawdy. Przynajmniej dla mnie – jako „czytacza” blogów. Nie jestem fanem codziennych wpisów. Wolę właśnie raz na tydzień, a konkretnie. Często, czytując tych aktywniejszych blogerów, po prostu omijam tematy, które mnie nie kręcą, albo na które po prostu szkoda mi czasu. Szczerze się przyznam, że ciągnie mnie już od dłuższego czasu do odpalenia własnego bloga, ale nie spieszę się z tym, bo nie chcę żeby to było takie na zasadzie „oni mają bloga, mam i ja!”. Póki co – kiełkuje to we mnie i może kiedyś urośnie, przebije skorupkę i ujawni się światu… Ale to może kieeeeedyś… 🙂 Pozdrawiam!
Cześć Łukaszu,
mam podobne przemyślenia. Natomiast dochodzę do wniosku, że publikując dużo nie tracisz tak naprawdę zbyt wiele. Bo jak sam napisałeś, ludzie prędzej coś ominą, jeśli będzie za dużo i nie w ich gust, niż kompletnie się odwrócą od bloga. Nie będę też ukrywał, że podobną zasadę wprowadziłem przy tegorocznym rebrandingu. Jeśli kogoś mocno interesują tematy okołosocialmediowe, nadal będzie mógł je czytać. Jeśli nie przypasują mu inne kategorie – trudno.
Nawiasem: trzymam kciuki za dojrzałą decyzję o założeniu bloga.
Zaintrygował mnie Twój tytuł, a i sytuacja, w której jestem teraz. Najpierw choroba i inne zawirowania odciągnęły mnie od regularnego pisania. To widać po wejściach. A teraz z blogspota przeniosłam się na wp. I czuję, że o ile przenosiny to był dobry motyw, o tyle wydaje mi się, że nie jest to dobry moment. Bo przecież wszyscy mówią, że powinno pisać się codziennie, być kopalnią pomysłów i wlewać w innych życzenie, by żyli Twoim życiem.
Ale w końcu przecież nie mam indoktrynować. I mniej jest zawsze lepiej. Taka złota zasada. Co do przesytu na blogach, na których wpisy pokazują się często – to prawda, najczęściej cofam subskrypcję.
Cześć Mari 🙂
faktycznie, dawno Cię tu nie widziałem, a wejścia z polecanego przez Ciebie artykułu na moim blogu wciąż były 🙂
No tak, siła wyższa też potrafi zabić bloga.
Miewam okresy, że potrafię napisać 2-3 dobre wpisy na tydzień, ale jeśli nie czuję, że nie wyjdzie nic dobrego, nie zmuszam się, żeby zachować regularność 3-dniową. Wiele też zależy moim zdaniem od tematyki bloga i celu, jaki bloger chce osiągnąć ze swoim dzieckiem.
no to może ja coś dorzucę jako czytelniczka 🙂 doceniam to, że wpisy na blogu nie są zbyt częste, ponieważ to nie pozwalałoby mi zapamiętywać wpisów i doceniać ich treści, a dzięki temu, że masz kontakt z czytelnikami na fb to sprawia, ze każdy z nas ma poczucie tego, że doceniasz nas, szanujesz i dajesz poczucie indywidualnego podejścia do każdego z nas 🙂
Za kilka dni minie mi 6 miesięcy prowadzenia bloga, patrzę teraz na swoje wpisy i widzę, że niektórych nie napisałbym ponownie. Są właśnie takimi zapychaczami. Te, które lubię najbardziej i które cieszyły się popularnością liczoną w setkach i tysiącach lajków były tymi tekstami, które napisałem na raz – były albo osobiste, albo siedziały w mojej głowie przez jakiś czas. Zakładając bloga przyjąłem 6-miesięczny okres próbny. Teraz wiem, że pisanie na siłę, tak jak napisałeś, nie tylko zabija bloga ale też sprawia, że autorowi nie chce się pisać. To jest jedno z założeń na kolejne 6 miesięcy – pisać tylko to, co czuję, że chcę napisać, nawet za cenę tygodniowego lub dłuższego milczenia. Zresztą, i tak życie wirtulane przenosi się na fb. Pozdrawiam!